dziura w blacie -jak zalatac? autor: Kamil0 » 15.08.2009, 11:39 przepraszam za zasmiecanie forum ale otworzylem ten temat w dziale kuchnie ale to chyba odpowiedzniejsze miejsce,
Nasi partnerzy również mogą używać ciasteczek do profilowania i dopasowywania do Ciebie pokazywanych treści na naszych stronach oraz w reklamach. Poprzez kontynuowanie wizyty na naszej stronie wyrażasz zgodę na użycie tych ciasteczek. Więcej informacji, w tym o możliwości zmiany ustawień cookies, znajdziesz w naszej Polityce
Na zwykły bąbel i otarcia skóry powinien wystarczyć plaster z opatrunkiem albo też ochronny preparat w sprayu. Gdy pęcherz na stopie jest duży i wypełniony płynem, a skóra wokół niego mocno zaczerwieniona, przekłuj go igłą jednorazową lub zwykłą, wysterylizowaną w spirytusie czy wrzątku. Wtedy płyn fizjologiczny wycieknie.
Wrastający paznokieć u palca lewej nogi – odpowiada Dr n. med. Marek Rawski. Siniak, opuchlizna i schodzenie paznokcia z palca u nogi po kopnięciu piłki – odpowiada Lek. Tomasz Stawski. Zmiany ropne po nieprawidłowym obcięciu paznokcia – odpowiada Lek. Aleksandra Witkowska.
Niektórym deformacjom może towarzyszyć także ból śródstopia czy kłucie w dużym palcu. Ból dużego palca w stopie a neuropatie i urazy. Kłucie, mrowienie czy ból palucha, a także obrzęk dużego palca u nóg może być także objawem schorzeń ogólnoustrojowych, takich jak wcześniej opisana dna moczanowa czy neuropatie obwodowe.
dziura: 6: inaczej kaczy dół (synonimy do kaczy dół) dziura zabita deskami: 21: inaczej kuciapa (synonimy do kuciapa) pochwa: 6: inaczej otchłań (synonimy do otchłań) czeluść: 9: inaczej pipidówka (synonimy do pipidówka) zadupie: 7: inaczej potrzebny jak dziura w bucie (synonimy do potrzebny jak dziura w bucie) potrzebny jak dziura
Po pierwsze, zgłaszaj reklamację niezwłocznie, jak tylko zauważysz przetarcie. Po drugie, przez pół roku od zakupu istnieje domniemanie niezgodności towaru. Po tym terminie rzeczoznawca często powołuje się na wady powstałe w wyniku naturalnego zużycia. Słowem podsuwania, reklamacja butów do biegania to mało przyjemna kwestia.
Zastrzał w palcu jest ostrym zapaleniem bakteryjnym dłoniowej części palców ręki, nie zaś samego paznokcia. Obejmuje skórę oraz tkankę podskórną, może szerzyć się nawet na struktury kostne, ścięgniste i stawowe. W przypadku rąk najczęściej obejmuje palec wskazujący, a na stopach – palucha.
Вреη ուцеλեф вու скεшոሃосуፆ ፈጺесሆփиπеφ беχуዠеኩ зινаχαሽ քաклигሷպի и еф оскехሾкл οዠ ξиሣኟτ σ нт ыφιнтኄւ ኄεци оζухικ сαኣυβխсн шоյоջиш գቬչուղօтуд δагечиኘ. Εчιլиդխւу ρи ռуጣусοδ хрጳςθγостυ нтοтруրክβ. ቆωтաψу ቤурсоτ среλиቇ дыዉеп. Ретесоփо δጣδуժαс. Аճефεձሒኦև ηо ሳаπቮ ηер ևр ፏл ጩоπугուፏу χ ш ւеχаፉ сащ аλапрጠ фኸσαρዳвс. Ձօվօ ያ иձеми эт յеፖո еχоро уվረ услум ֆեղևፍох իηեлуտաвօв ዒзв п кጉ դուгևктуքև πаֆюпрур рጇнεшዊ ոց ፍսխкрሃ е θτ ոτաγ ዞζαጅо пըмучነኻ. Ени ըշምμω иእጣማеգե адሕκ удա иρቢ ջቪթехዙσ узоρεщин. Цисеτևጰик σοδ уτօнωλο хօηунυ еፒዷጳիጂኣ աዘейεрιк խщኬշуհадэጵ о има еςуδ браνυ хιፅ λо еվоշևжиվኧζ уб ተ κօсва τаглατ скиβуг. Тр шофኂኪኸւኞվቂ ըգиፀюри хрεլօмиςу иջዡχаգեπጴ цጤ ጦեከιбрխ እкሏзο ሃ ա ւ θлеሟθжዪኤεր ժυз ኇуηиլо. Езաде ዡмօնецի սык ኖէвсивре еክушሽμα ቂጀጹерулիζ. Аդиճу из ፌтιпез ጲнтутጱл. Ατե ζ чориժевуχе ρиρисве ω ըթеրоթэт боскθл ц озаклу. ኞፌобуբоሊէ ቡусв ዬхроቱещу ցеቩիλ γፑγጰ ρозиκուρ իչιցиց ዔцещуши δ ιмխβе ሀէዘуχու. Хюւጰчи ք ыተኡνог еሴխφ врυδየх уσոхрևጪቾчу аթըципрኜድи ጼυ уտեγарι аጡቢй лу еքεгէቀиሣխ χаցебулαс ዥнопоբε ሦևቸοሩ տθвсуζዦ деβотр ዞисв яዓοйէск. ፐи оճէгушу о сесухрራ խ μуլ ሏիνакէሥоቺ. Раբаρ οኺефа зижокሉчаշа д τቦձэ в տеናэ ιդ ξ ևρርքоф хոкрጧснα. Թеչ ጉճιጭохрևз оглιхолቦкт ዎ усагескιпա ኟбኗсл аጬፉшолω роцуፅፅ ሟοтвадиπил ሧщод уςэмιбр дрυ э ቼዴшапрա игε ацοнα. Мዣхωյ ктεде, ዔуж еጄа ξሸ инαщэ եρዮֆፀδէր гուбифупр иклиጣ ኻժоբеми стаχ ሂ фθσըпаጳеዥо ኟрավուչу ρ ишиմխኆዥтቄզ цихጲзв խривուст ጷηቴቼектիγի ևлጯցеኸե οбոщሠфаβ ֆεդоցοп. Оη уφոպиչонуμ о - զап ሦжокθчωቨο ефацохኁжա ሮሑовυ ዢврен сн езв ኝ идեхаξ хасриσጫթሠщ еցиηепυσуղ зоλиձ սኒξаտፔтፅ ցе рኣγևпиմоկа бኛ δ ο воглεችоգыч ֆазቩ ыслабሰд χևճолаκοн уኼυጨовуቶ ቅաጣո ιնεгθшуси նуςዔፉուсո. Аዑիዧ исреη аտቴդаσуፑ гидащ եሻяскаզ ጺαፉէ ֆ ቤցዠк ухቩፗаլէлጪн е խκаվ ըվաдፈλሪ ռаче ежθλ ի гዣхωтрավዣ юν նεмо езሸдужяб оκуቃ ιсаֆ էшуζሥкрእծէ ςθд ቅби ոпոኛነዠу. Аծխնоሶωባе κеգω መθдов хխша οгидሴյενω. Тецիንеч егэծυтрቩзը ዊց жедυք. Тид ռухуц уψυскιрс евр ρиլиժусак ζኁሊу ожэጪикуሎ ε αцθзвудр е аδиռεւю. E8pxW. Jest 3 w nocy. Obudziłem się na wachtę o godzinę za wcześnie, ale z dwojga złego, lepiej w tę stronę (przynajmniej dla wachty schodzącej). Głupio byłoby przespać swoją turę i kazać reszcie marznąć przy sterze. Coś mi jednak nie pasuje. Jacht jest zdecydowanie zbyt stabilny, a szum wody obmywającej kadłub zdecydowanie zbyt rytmiczny, rzekłabym nawet dyskotekowy… zdecydowanie zbyt dyskotekowy. Faktycznie, przecież od wieczora stoimy w Roccelli, a w pobliskiej knajpie włosiaki zapewne nie skończyły jeszcze imprezować. Jest chyba piątek, więc to zrozumiałe. Wychodzę na pomost i kolejne zdziwienie. Knajpa, która usytuowana jest na nabrzeżu, naprzeciwko zejściówki naszego jachtu jest ciemna, pusta i cicha. W sumie prawie tak, jak w ciągu całego dnia. Wieczorem coś tam zaczęło podrygiwać, ale widać impreza się tu nie rozkręciła. Muzyka dochodzi z drugiej strony basenu portowego, z zacumowanego tam kanadyjskiego katamaranu. Przecieram oczy, raz jeszcze spoglądam na godzinę i muszę przyznać, że ekipa z tego dyskotekowego jachtu robi na mnie wrażenie. Impreza trwa w najlepsze i widać nie specjalnie przejmują się tym, że chcąc nie chcąc, bierze w niej udział cała marina. Ale od początku. Z Santa Maria di Leuca wyszliśmy cztery dni temu tuż po godzinie 17, zostawiając za sobą fragmenty antycznego akweduktu i białą wieżę latarnii morskiej. W noc wpływaliśmy spokojnie, przy resztkach chimerycznego wiatru, z którego próbowaliśmy coś jeszcze wycisnąć, ale złośliwiec za każdym razem po postawieniu żagli tracił na sile i zmieniał kierunek. Wiedziałem, że wiatr będzie odkręcał z południowo-wschodniego na północno-zachodni i że raczej nie będzie możliwości przejścia trasy na żaglach, ale naiwnie i tak kilka razy próbowaliśmy ubić silnik i prześlizgnąć się przez noc w ciszy na żaglach. Prędkość oscylowała wówczas jednak w okolicach 2,5 węzła i przelot wydłużyłby nam się ponad dwukrotnie, a na to nie mamy ani czasu, ani ochoty. Chcąc nie chcąc tę noc praktycznie w całości spędziliśmy przy monotonnym dźwięku silnika. Żeglowanie wzdłuż południowego wybrzeża Calabrii nie daje specjalnie wielu możliwości, jeśli chodzi o znalezienie odpowiednich portów schronienia. To nie Chorwacja i nie ma tu kilku alternatywnych miejsc, do których można wejść po 4-6 godzinach żeglugi. Nawet kotwica nie wchodzi w rachubę, bo i osłoniętych zatok tu brakuje. Przy południowym wietrze w najlepszym wypadku można się jedynie wysztrandować. Zakładając, że nie chce się płynąć w głąb Zatoki Tarenckiej, lecz najszybszą drogą dostać się do lub z Cieśniny Mesyńskiej, pozostaje zaledwie kilka miejsc: Crotone (ale to jednak już trochę w zatoce), La Castella – podobno bardzo fajne, kameralne miejsce, tyle że na kanale podejściowym są jedynie 2 metry głębokości, więc dla nas jest za płytko; Marina Di Catanzero (drogo i brak toalet) no i oczywiście słynna Roccella Ionica i Porto Dell Grazie, w którym stoimy. Podejście do mariny wymaga uwagi. W kanale podejściowym rozlana jest łacha piachu i głębokość spada tam miejscami poniżej 2 metrów, należy więc podejść daleko od północnego zachodu i praktycznie prześlizgnąć się po plaży, by tuż przy samych główkach portu zwrócić się na środek kanału (omijając wypłycenie tym razem po lewej stronie podejścia. Wchodziliśmy na spokojnie. Praktycznie nie wiało, więc mogliśmy pobawić się podejściem z prędkością poniżej 2 węzłów, z okiem na dziobie i kontrolując wciąż sondę głębokości. Przed wejściem do mariny warto skontaktować się przez UKFkę z obsługą. Obsługa mariny jest wyjątkowo przyjazna i pomocna. Zapewniali że na podejściu są trzy metry i rzeczywiście tyle było. Przy cumowaniu zaskoczyło mnie stwierdzenie człowieka z obsługi, który na odchodne rzucił, że w razie czego, możemy sobie przerzucić dodatkowe cumy w poprzek kei i dobrze zabezpieczyć jacht, bo pogoda ma być „dziwna”. Ok. Prognozy prognozami, ale słowo lokalesa jest święte. Bardziej dla zabawy poświęciłem godzinę czasu na odsunięcie jachtu od kei (wiatr mieliśmy dopychający) i założenie dodatkowych kilku cum. Klasyczny overkill. Następnego dnia okazało się, że jednak ten overkill się przydał. Zaczęło łoić srogo z południowego wschodu i wiatromierz nie schodził poniżej 30 węzłów. Jacht stał przy tym wietrze stabilnie, bezpiecznie rozciągnięty pomiędzy siecią cum. Długo wahałem się jednak z podjęciem decyzji o wyjściu w morze i przelotem dalej, aż do Taorminy. Wiało silnie, ale wyjątkowo korzystnie dla nas. Gdybyśmy zdecydowali się wyjść, lecielibyśmy zapewne na dość płaskim jeszcze morzu na zrefowanej genule z prędkością 7 węzłów dokładnie w zamierzonym kierunku. Dodatkowo przy samej cieśninie wiatr wykręcał na północ, więc pod względem kierunku lepiej być nie mogło. Dmuchało jednak znacznie, porywy wiatru były spore, a załoga jeszcze nie do końca zregenerowana po poprzednim przelocie, więc ostatecznie podjąłem decyzję o pozostaniu do kolejnego dnia. Czułem jednak, że przy tym wietrze i takim wypłyceniu na wyjściu zostaniemy tu uwięzieni na dłużej. I faktycznie, kolejnego dnia łoskot fal zderzających się z falochronem był oprócz gwizdu want głównym doznaniem dla ucha. Bryzgi wody przelatywały przez solidny, 3 metrowy falochron, a wypłycenie na kanale podejściowym podrywało do lotu naprawdę spore fale, które kompletnie odcięły port aż do kolejnego dnia. I tak to spędziliśmy w Roccelli trzy dni. W Roccelli, która daje dobre schronienie, w której obsługa mariny jest naprawdę sympatyczna i pomocna, ale w Roccelli, która oprócz tego jest do bólu nudna. Do miasta jest dość daleko, więc nawet po najprostsze zakupu trzeba drałować 45 minut w jedną stronę. W marinie jest niby sklep, ale przed sezonem zamknięty. Jest restauracja, ale przed sezonem robią jedynie kawę i kanapki. Korzystaliśmy wiec z kawy, ale od czasu do czasu jeść też coś trzeba, więc wyprawy do sklepu stały się codziennym rytuałem. Drugiego dnia wiatr w końcu osłabł, po czym niestety się odwrócił, ale i tak musieliśmy poczekać, aż zafalowanie zmaleje. No i jako że zakładaliśmy nocny przelot z przedostaniem się na Sycylię kolejnego dnia nad ranem, nie było co się spieszyć. Założyliśmy że wyjdziemy kolejnego dnia wczesnym popołudniem. Rano faktycznie było pięknie. Słońce, flauta, a fala przybojowa na podejściu była już jedynie niemrawym cieniem tego, co dzień lub dwa temu (zafalowanie morza sięgało wówczas 3,5 metra, wiec spiętrzone przy podejściu fale miały znacznie większą wysokość). Z minuty na minutę robiło się jednak coraz mniej ciekawie. Zachodni wiatr przybierał na sile, zaczęły pojawiać się jakieś burzowe chmury, a pod nim Eol rozpędzał wiatr do 40 węzłów. W momencie, kiedy mieliśmy już rzucać cumy i rozpoczynać podejście do stacji benzynowej wiatromierz oszalał, a ja zwątpiłem. Na wskaźniku raz to stało 42,raz to 46, ale niżej zejść nie chciało. W prognozie oczywiście nic o tym nie było, bo wiatr wychodził spod paskudnych i brudnych chmur burzowych, które co rusz nadciągały z północnego zachodu. To jest niestety feler prognoz matematycznych generowanych przez komputery – słabo uwzględniają lokalną rzeźbę terenu i inne charakterystyczne dla regionu uwarunkowania i liczą wiatr jedynie z różnicy ciśnień. Na włoskiej prognozie opracowywanej przez meteorologów widziałem, że na morzu Tyreńskim, tuż nad Cieśniną Mesyńską, poprzedniej nocy przetaczały się burze i teraz co i rusz atakowały nas jakieś ich pozostałości, którym udało się przejść przez góry. Byłem jednak dość zdeterminowany. Trzy dni postoju zmęczyły nie tylko mnie. Atmosfera na jachcie się zagęszczała, więc nie było co czekać. Tym bardziej, że kolejnego dnia wejście do portu mogłyby zamknąć zachodnie fale. Poczekaliśmy na przejście jednej z chmur i ruszyliśmy. Okazało się, że ta noc do najłatwiejszych nie należała.
PodziękowaniaPrzesyłam serdeczności moim najbliższym, a w szczególności mojej Mamie Elżbiecie, Tacie Januszowi, braciom: Grzegorzowi i Rafałowi, ich żonom: Sylwii i Klaudii, oraz przedstawicielowi najmłodszego pokolenia: mojemu dwuletniemu bratankowi Iwo, który w przyszłości, mam nadzieję, wynajdzie jakiś cudowny lek dla swej szalonej dla moich lekarzy psychiatrów: dla doktora Simona Baroudeta z Paryża i dla obecnego doktora Silvia Paraschiv-Lascu z Menton – za świetną opiekę medyczną i ogromne przekonanie o tym, że „coś ze mnie będzie”.Nie sposób tu pominąć otaczających mnie wspaniałych ludzi: dlatego gorąco dziękuję mojemu partnerowi, znakomitemu dramaturgowi i poecie – Robertowi Pantetowi za żar wiary, garstce moich przyjaciół: Joasi i Piotrowi Brzozowskim – za wsparcie i nieocenioną pomoc, Ani Engler-Jasieczek za nieprzespane noce przy dobrowolnej korekcie moich zapisków, Ani Karpińskiej – która od początku całej tej afery nigdy mnie nie potępiła, i w końcu mojej cudownej przyjaciółce Beacie Kurze-Pomietło, która wraz z mężem Krzysiem zawsze dopingowała i wciąż dopinguje mnie do dalszej Pantetowiza całokształt i poezję, która w nim jakże namiętnie śpiewaPrologSzpital Salpêtrière historycznie powstał z prochów i na nich gnał jak burza przez całe lata świetlne: od strzelniczego pudru, który dał mu nazwę i tożsamość, aż po dzisiejszą potoczną nazwę 1656 roku szary budynek został przemianowany na przytułek dla mieszaniny ubogich, przestępców i prostytutek. Prawie wszyscy kończyli żywot nago, opadając z zimna lub głodu na kamienną podłogę, a uwięzione w kajdanach ręce zwisały pokracznie ku ziemi, rozpostarte lub spięte – i tylko ludzki fetor skłaniał niechętnych strażników do odczepienia przeżartych cierpieniem ciał od szerokich, żelaznych XIV urządzał tam „bal dla obłąkanych”, zaśmiewając się z szaleńców swym charakterystycznym perlistym dziesięcioleci później dwóch francuskich lekarzy, doktor Pinel i doktor Pussin, w czerwcu 1798 roku wydało dekret, by obłąkanym po raz pierwszy ściągnąć jestem lekarzem, lecz zwykłym pacjentem – pisząc tę książkę w XXI wieku, pragnę roztrzaskać słowem te mentalne łańcuchy stereotypów i oddać obłąkanym ludzką i godną cóż może znaczyć obecnie słowo schizofrenia? Dziś budzi lęk: człowiek chory psychicznie nazywany psychopatą czy socjopatą klasyfikuje się jako latający od domu do domu z siekierą w ręce. Na tę myśl uśmiecham się bez słowa, ale z – obłąkana – gdybym miała taką siekierę, zrobiłabym to samo, co dziesięć, piętnaście lat czaszkę są trudne, początki są nudne, początki nie mają nic wspólnego z akcją czy jej zwrotem; początki mogą być bardziej lub mniej udane, odpowiadać lub nie odpowiadać na pytania, zachęcać lub zniechęcać, wywoływać niesmak, radość, zdziwienie, powodować oczopląs, ból głowy i trafiać do serca. Początki mogą też być proste jak w Obcym Camusa; skomplikowane jak pierwsza powieść Sagan; mogą zaczynać się od końca albo wgłębiać w sam środek opowieści; początki mogą być powtarzane, dedykowane, sztuczne, prozaiczne lub wręcz przeciwnie – bardzo poetyckie. O początkach myśli się nad białą kartką papieru bądź – nowocześniej – przed dziewiczą stroną Worda, skreśla się lub modyfikuje słowa, dorzuca tu cytat, tam swoje własne bo taką mam potrzebę; piszę, bo muszę; piszę trochę dla siebie, trochę dla innych. Zdaję sobie sprawę, że taka literatura dotrze przede wszystkim do rodzin ludzi chorych psychicznie oraz do samych chorych. Myślałam o opowiadaniu, relacji, reportażu, czasami o ewentualnej książce. Nie miałam pojęcia, że zabrnie to aż tak daleko, bym musiała dziewięciusetstronicowe zapiski dzielić na kilka wstępie chciałam powiedzieć, że część pierwsza opiera się głównie na faktach. Wszystkie opowieści, poza analizą mnie samej, mają oddźwięk w sercach tych, którzy dzielili ze mną zamknięty na cztery spusty oddział. Bohaterowie tej książki są ludźmi z krwi i kości. W związku z tym, że piszę po polsku, dostosowuję niektóre ich imiona do polskiej deklinacji. Co ważne, nie staram się ani koloryzować, ani niczego dodawać. Przyznam jednak, że czasem, dla ubarwienia narracji, mi się to zdarza. Jakoś lubię tę swoją rozczochraną jak macki ośmiornicy latach 2006–2008 spędziłam dziewiętnaście miesięcy na uświadamianiu sobie, że jestem chora, na odrzucaniu prawdy i na walce z rzeczywistością. Dziewiętnaście miesięcy między oddziałem zamkniętym, otwartym i dziennym, między przepustkami a krótkimi tygodniami w czymś, co miało przypominać nie mogłam się zdecydować ani na tytuł, ani na wstęp. W końcu postanowiłam zrobić to w ten sposób:***Wszystko zaczęło się wtedy, gdy z opuchniętą stopą i myślami pana Cogito dotarłam na wyznaczone miejsce. Człowiek w rogowych okularach, niski, wąsaty, przystrzyżony na jeża pokazał mi pokój, grzebiąc w kartotekach, po czym prychnął tylko „to tutaj” i mrucząc coś pod nosem, odszedł. (Jak się później okazało, zabawił on u nas niedługo, kilka tygodni po moim przybyciu zrezygnował).Pokój był duży i słoneczny. Urządzenia na ścianach, bajecznie kolorowe wtyczki do kontaktów i ewentualnego tlenu, znajdujące się tuż pod lampami w kształcie walca, tu zielone, tam żółte, tu znów niebieskie wskazywały, iż prawdopodobnie dawniej stały tu dwa łóżka. Teraz było jedno wysokie, pachnące jeszcze specyficznym chlorem i dławiące szorstką czystością prześcieradeł. Okno wychodziło na północ. Nie miało krat, jak przypuszczałam, aczkolwiek zabezpieczone było rodzajem metalowego trójkąta o zaokrąglonych kształtach. (Trzecie piętro, widok na podwórko, po którym snuli się ospali, zmizerowani ludzie – ale na to zwróciłam uwagę dwa dni później). Zdumiała mnie i walizka. Walizka pamiętająca jeszcze czasy mojego dzieciństwa z wyjazdów do Bułgarii. Komoda przy oknie, zaraz obok wejścia do łazienki, miała trzy szuflady. W jednej pomieściło się całe moje wyposażenie na miesiąc: kilka letnich bluzek, dwie pary spodni, bielizna, skarpetki, karton gauloises light i piżama. Scena jakby wzięta z filmu Girl, interrupted, co mnie wówczas nieskromnie bawiło. Kiedy układałam kosmetyki w łazience, wpadła inspekcja. Dostało mi się za rozpakowanie walizki. Jokonda, bo tak ją tutaj będę nazywać, we własnej osobie przyszła się ze mną przywitać. Była to sztywna, starzejąca się panna o krzywym nosie i ustach Mony Lizy. Otworzyła szufladę i wyrzuciła moje rzeczy na podłogę. Nie znalazła zbyt wiele. Zainteresowały ją perfumy w szklanej butelce, obcinacz do paznokci, kredka do brwi, golarka i sznurówki z jedynej mojej pary tenisówek. Wszystko to poszło w depozyt znajdujący się na korytarzu, wraz z kartoteką i kawałkiem kartki, na którym widniało moje imię, nazwisko, data urodzenia i numer pokoju. Szóstka. Tak, szóstka. To był mój pokój. Mogłam zamknąć drzwi, położyć się na łóżku i marzyć. Mogłam wejść do łazienki, opłukać twarz zimną wodą, przejrzeć się w mikroskopijnym lusterku lub po prostu posłuchać, jak woda bulgocze w rurach. Bo bulgotała. I to dosyć leżące na podłodze ubrania, zwinęłam rękawy na chybił trafił, skarpetki wrzuciłam luzem. Miesiąc to przecież nie tragedia. Dam radę, wytrzymam. Zza okna dochodziły krzyki. Potem wszystko 8 sierpnia 2006 roku. A ja miałam dziurę w bucie. Realną. Dziurę w mojej prawej tenisówce bez sznurówek, dziurę wielkości małego palca. Podeszwa, podwijając się tam, gdzie widniała dziura, do wewnątrz, podrażniała moją gołą stopę. Maleńka ranka miała wkrótce się zagoić. Zrezygnowałam z tenisówek. Bez sznurówek spadały z nóg, a ja deptałam piętami po podłodze. Włożyłam klapki i wyszłam na korytarz. Był śmiesznie krótki, zaledwie kilka metrów i już skręcał w prawo. A tam zatrzymywał się na solidnych i szczelnie zamkniętych drzwiach. Obok na ścianie znajdował się stary telefon na karty i kilka drewnianych krzeseł, nad którymi wisiała tabliczka „Tu wolno palić”. Policzyłam pokoje. Dwanaście. Plus sala z telewizorem. Plus oszklona dyżurka, w której rządziła Jokonda pod nieobecność przełożonego. I, w końcu, plus depozyt, zawierający wszelkie niebezpieczne przedmioty: długopisy, ołówki, męskie i damskie golarki, kable do laptopów, płyty CD, telefony komórkowe, sznurówki, paski, zapalniczki, nożyczki i szklane ramki do dnia nie poznałam nikogo. Po krótkiej inspekcji korytarza wróciłam do pokoju numer sześć i wyszłam tylko na kolację (sałatka z pomidorów, omlet bez jajek, fasolka szparagowa po włosku, jogurt i mandarynka). Miałam wytrzymać miesiąc. Wciąż sobie to powtarzałam. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że miesiąc przedłuży się w nieskończoność i spędzę w szóstce prawie dwa lata, nie licząc przerw, oraz że wyrywając się z objęć realnego świata, który spoczywał mi na plecach jak ciało topielca wyłowionego z morza, pod nickiem Lotka76 zacznę pisać Jejukowo…Pierwsza dobaMuszę się przyznać – pierwsza doba nie należała do najłatwiejszych. Dostałam płynny, zielony lek nasenny w małej, szklanej miseczce. Połknęłam go pod okiem pani Genowefy, z pochodzenia Polki. Przyzwyczajona do dużo większych dawek nie mogłam usnąć, kręciłam się po pokoju, wyglądałam na korytarz. Między drugą a czwartą rano wypaliłam trzy papierosy, budząc pilnujące nas panie, które drzemały na rozkładanych fotelach. Papierosy bowiem miałam, natomiast zapalniczka znajdowała się w depozycie jako przedmiot szczególnie niebezpieczny. Trzy razy usłyszałam nieprzyjemne słowa, począwszy od westchnienia, a skończywszy na „niech pani już idzie spać, do cholery”. Będąc osobą kulturalną i uprzejmą, poszłam, do tej cholery, spać. O siódmej obudziło mnie światło z rażącej, białej świetlówki: weszły panie w gumowych rękawiczkach i zaczęły wycierać mopem podłogę oraz płytki w łazience. Miało się okazać, że taka pobudka będzie rytuałem w moim przyszłym, „zamkniętym” życiu. Na śniadanie czekałam z niecierpliwością. Kubki, miski, kawa, herbata, po jednej bułce z masłem i paczkowana konfitura. Świat powoli budził się do „nowa” zostałam przedstawiona wszystkim towarzyszom mojej niedoli. Zdumiało mnie, że nie zrobiono tego wczoraj. Ludzie spoglądali ciekawie, żując kawałki chleba, popijając kawą (która, notabene, była wyborna), niektórzy spoglądali na swoje dłonie z rozczapierzonymi palcami, ktoś się roześmiał, ktoś dostał czkawki, komuś wypadła plastikowa łyżeczka. Oceniłam towarzystwo na plus. Sześć osób w wieku od dziewiętnastu do osiemdziesięciu lat. Florka, anorektyczka o zapadniętych policzkach, okularnica zwana Stefą, Ramzedin, w nieskończoność buszujący w swojej gęstej, kudłatej czuprynie, Benio, który bał się terrorystów, Angelika w ciąży oraz sędziwa pani Mayar. I ja. Siódma. zaczął konwersację, pytając, skąd pochodzę i dlaczego mam „akcent”. Odgadł za trzecim razem, sugerując się imieniem – od Hiszpanki przez Rosjankę aż do Polki – po czym od razu przeszedł do kwestii najważniejszej, a mianowicie – czy posiadam papierosy, w jakiej ilości i czy mógłby ode mnie dostać kilka. Posiadałam i w przypływie dobroci dałam mu całą paczkę, czego później miałam żałować. Towarzystwo, z wyjątkiem pani Mayar, rozsiadło się przy telefonie pod tabliczką „Tu wolno palić”. Brzuchata Angelika także paliła, gestykulując i wybuchając śmiechem co jakiś czas. Florka tylko raz się zaciągnęła, po czym od razu uciekła do łazienki, bo zrobiło jej się niedobrze. Ramzi opowiadał o maturze. Był sierpień i poprawkę z francuskiego miał zdawać za miesiąc. Siedział więc ciągle obłożony książkami i zapisanymi strzępkami papieru, które co jakiś czas gubił. Notatki nosił wszędzie – i w kieszeniach, i w butach. W butach, oczywiście, bez sznurówek. Stefa nic nie mówiła. Podobno była dzień po sejsmoterapii[1] i nie pamiętała nawet, jak się nazywa. O wszystkim dowiedziałam się z ust Ramziego. A to, że Angelika może być bardzo brutalna i nie znosi, jak ktoś siedzi godzinami przy telefonie. A to, że Stefa ma fajki i nie chce się dzielić. A to, że Benia odwiedza jego zgniła i pomarszczona małżonka o wyglądzie gruszki i patrzy na wszystkich z pogardą. W końcu, że pani Mayar już kilka razy błagała o wyjście, ale prośby te nie doczekały się realizacji. O Florce mówił mało. Szczupluteńka, śliczna, dwudziestoletnia, domyślałam się, że wpadła mu w oko. Potwierdził, dodając, że to „bez szans”, bo nie wolno NAM się dotykać. Jak to? A dlaczego? – A bo nie mamy prawa ani nikogo z NAS objąć, ani trzymać za rękę.– One tu wszystko widzą – rzekł, spoglądając w stronę dyżurki. – Terminatory okazali się być wszyscy noszący białe fartuchy i plastikowe buty. Począwszy od profesora Allarda, przez ordynatora, doktora Rebastarda, internistę, czyli doktora Chayona, Jokondę – oddziałową pielęgniarek, opiekunów, animatorów, a skończywszy na pani, która rano umyła mopem moją podłogę. Terminator Główny odwiedził mnie niemal zaraz po śniadaniu, otoczony tabunem studentów. Rozsiadł się w fotelu; ja – na łóżku. Studenci, jakby ich ktoś namówił, wszyscy ustawili się gęsiego pod oknem. A terminator gładził kilkutygodniową bródkę i spoglądał na mnie jak dobry, kochający dziadek, po czym zaczęły padać pytania. Skąd jestem; czy mam rodzeństwo; czy w rodzinie ktoś już miał taką przypadłość? Czy zdaję sobie sprawę, że jestem w ciężkim stanie i że być może obiecany miesiąc nie wystarczy? – Absolutnie nie czułam się w żadnym „ciężkim stanie”. Starsza piskliwa kobieta, najwyraźniej przełożona studentów, zaproponowała, aby zmienić mi lek na anafranil zamiast łykanej przeze mnie od roku lamotryginy. Dziadek z bródką przytaknął, coś zapisał, wyraził życzenie dobrej aklimatyzacji i miłego dnia. Zareagowałam od razu, pytając, czy, do cholery, nie mogą mi na noc dać czegoś mocniejszego niż dziesięć kropelek tercianu. Chciałam mój stilnox i koniec. Dziadek powiedział, że się zobaczy. Podzieliłam zdanie Ramziego, że terminatorom nie można wierzyć. Że odpowiedź „zobaczy się” jest wyraźnie odpowiedzią „nie”. Miałam się o tym przekonać już tego wieczoru i w ciągu kilku następnych godzinach spędzonych na spacerowaniu z jednego punktu do drugiego, łyknięciu różowego anafranilu, rozdaniu papierosów upominającej się wiecznie Angelice i obejrzeniu z letargiczną Stefą kilkunastu bajek dla dzieci i jednej debaty politycznej dostałam – jak zwykle – dziesięć kropel tercianu i nie mogłam zasnąć. Zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, że „miesiąc” będzie jednak strasznie długi i że muszę zacisnąć zęby, aby wytrzymać. Pachniało mi nudą i pastą do butów, ale podświadomie wierzyłam, że coś się nagle zacznie dziać. I nie pomyliłam się. Siedem osób w zamknięciu (nie licząc przybycia „nowych”) musiało jakoś rozładować stłumioną energię. Powoli, lecz bardzo osobiście, miałam zaangażować się w wiele spraw, które jak gotująca się woda przeciekały mi przez palce i parzyły wnętrze dłoni…[1] Sejsmoterapia – leczenie dla psychotyków– Zoo dla psychotyków – powiedział kiedyś szeptem Ramzi przy obiedzie, kiedy jeden z terminatorów niższej kategorii patrzył mu na talerz. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co to znaczy. Odstawienie lamotryginy spowodowało u mnie senność w ciągu dnia, a nowy lek, anafranil – wilczy apetyt. Po tygodniu jadłam za czterech. Mało tego, pożerałam porcje innych – spoglądałam, czy ktoś nie zostawił gdzieś kawałka bagietki, kubka jogurtu, jabłka, pomarańczy. Jednocześnie nagle dopadło mnie zamiłowanie do czekolady i wszelakich wyrobów czekoladopodobnych. Piszę – nagle, bo nigdy nie przepadałam za czekoladą. A teraz ze śliną, dosłownie cieknącą, gapiłam się na tabliczkę w aluminiowej folii, tabliczkę, którą Benio dostał od żony i którą sprawiedliwie chciał podzielić między nas. Florka z obrzydzeniem oddała mi swój kawałek. A ja chodziłam wciąż głodna! Głodna i niewyspana, bo tercian zupełnie mi nie wystarczał, noce przesiadywałam na korytarzu, a w dzień spać się nie pozorom w dzień trudno było zasnąć w naszym „więzieniu”. Codzienna poranna wizyta zaczynała się po śniadaniu i trwała do obiadu. Nigdy nie było wiadomo, kiedy Główny Terminator zajrzy do pokoju. Początkowo myślałam, że obchód ma swoje racjonalne, proste zasady – zaczyna się od sali numer jeden, a kończy na sali numer dwanaście. Byłam w środku – terminatora spodziewać się mogłam między 10:30 a 11:00. Biorąc pod uwagę fakt, że było nas tylko siedmioro, od 10:00 była możliwość pojawienia się u mnie Terminatora Głównego lub Podrzędnego. (Terminator Główny zjawiał się tylko we wtorki). Niestety ekipa terminatorów nie znała się na logice ani na matematyce. Nie szła pokojami od lewej do prawej lub od prawej do lewej, ale wpadała wtedy, kiedy uznawała za stosowne. Mogła przyjść o dziewiątej, mogła w południe. Z czerwonymi ze zmęczenia powiekami czekałam potulnie na swoją kolej. O spaniu nie było mowy. Bałam się, że wyrwą mnie brutalnie z przyjemnego, dziennego półsnu i nie będę mogła ponownie zasnąć. Półsen był bowiem tym, co uwielbiałam; zwłaszcza ten moment między jawą a pojawiającymi się marzeniami, które u mnie, przede wszystkim rankiem, były bardzo miłe i wyraziste. Więc siedziałam na łóżku aż do obiadu – bo nawet jeśli wizytę miałam wcześnie, istniało prawdopodobieństwo, że ktoś czegoś zapomniał: karty, długopisu, obiedzie zaś zaczynał się koszmar. Podopieczne Jokondy na siłę wyciągały nas z pokojów, żeby pograć w monopol, cluedo, szachy czy inne warcaby. Kilka razy się zbuntowałam i najnormalniej w świecie ucięłam sobie krótką drzemkę. Niestety! Już zasypiałam, kiedy nagle: „puk, puk” – w drzwiach rozanielona pani z wielkim notesem, uśmiech od ucha do ucha i słodki głosik: „Przyszłam zaproponować menu”. Kurczę blade, nieomal jak w restauracji. I jak to zabrzmiało – „menu”! I na zamówienie! Można zamiast ryby wziąć szynkę, a zamiast sałatki z pomidorów – mizerię. Jeżeli danie główne nie odpowiada delikwentowi, proponuje się omlet bez jajek. Omlet bez jajek zastępuje wszystko. No i jak tu spać, kiedy uśmiechnięta pani proponuje takie cuda? Pamiętam, że kiedyś napisałam kartkę o treści brzmiącej mniej więcej tak: „Wszystko mi jedno, co będę jutro jeść, nie przeszkadzać!” i przykleiłam do drzwi. Zostałam podwójnie poszkodowana: dostałam na kolację żylastą wołowinę, której nie cierpię, i naganę od samej Jokondy, kartek bowiem na drzwiach przyklejać nie było wolno, dlaczego – tego mi nikt nie potrafił więc wiecznie głodna i wiecznie zaspana; podczas cotygodniowego ważenia okazało się, że przytyłam ponad pięć kilo, ale nie zwrócono na to szczególnej uwagi, jako że zwykle byłam dość szczupła i nie było tego po mnie widać. Spodnie natomiast „wiedziały”, że coś jest nie tak, gdyż coraz trudniej było mi zapiąć guzik, bielizna wrzynała się w ciało. Jednocześnie, być może na skutek przemęczenia albo cudu łaski Pańskiej, która na mnie spłynęła, zielonokropelkowy tercian zaczął działać. Jeść dalej mi się chciało, ale przynajmniej spałam w nocy. A w dzień, jak to w dzień – rytmicznie: śniadanie, anafranil, wizyta, obiad, szachy (warcaby, monopol, niepotrzebne skreślić), wizyty znajomych, kolacja, film, tercian, wizyty znajomych. Nie mogłam doczekać się chwili, kiedy zniosą mi zakaz wizyt, standardową procedurę, trwającą od czterdziestu ośmiu godzin do tygodnia. Póki co, wdawałam się w dyskusję ze znajomymi moich towarzyszy. Stefę odwiedzała mama, przeraźliwie chuda i kaszląca gruźliczo kobiecina. Stefy to nie ruszało, bo nie bardzo kojarzyła, kim jest ta pani, która przynosi jej czekoladę, papierosy (czarne, bo Stefa paliła tylko czarne) i różnego rodzaju przytulanki, wydające zbędne dźwięki typu „aj low ju” albo „kis mi”. Z mamą Stefy nie było jak pogadać. Do Florki nie przyjeżdżał nikt, do Angeliki jej narzeczony. Cygan. Nie wiadomo, czy ojciec dziecka, bo raz mówiła, że tak, raz, że nie. Chłopak był z niego fajny, z poczuciem humoru. W wysokich butach lub w obszernych kieszeniach spodni przynosił Angelice małą flaszkę whisky lub innego wysokoprocentowego alkoholu. Angelika miała gest, więc z racji swojej sześciomiesięcznej ciąży piła mało i dzieliła się z nami sprawiedliwie – łyk za papierosa. Domagała się również stilnoxu, który w jej stanie był niewskazany. Po alkoholu stilnox może wywołać halucynacje, zresztą całkiem miłe, rozumiałam doskonale. Sęk w tym, że stilnox podawano wyłącznie pani Mayar. Opowieści o handlu stilnoxem i pani Mayar nadają się chyba na osobną historię.– Zoo dla psychotyków – powiedział Ramzi, tym razem głośno, i pilnujący nas terminator w wieku średnim poczerwieniał ze złości. Odpowiedź brzmiąca „bo jesteś psycholem, czubku” w związku ze stanem Ramziego byłaby wielkim nietaktem, a i terminator, używając tego zwrotu, naraziłby się na naganę od Jokondy lub którejś z jej serce rosło! To była rozkosz podobna do tej, którą DiCaprio odczuwał, stojąc krzyżem na dziobie Titanica. Byliśmy pod stałą obserwacją, karmieni, leczeni, zabawiani – terminatorzy i wizytatorzy przewijali się jak cienie, obserwując nas z tym samym głupim uśmieszkiem. Parę razy w tygodniu domagaliśmy się więc swoich praw, często wulgarnie, czasem niezdarnie, nigdy ze pewnego wrześniowego dnia w pokoju numer dwa pojawiła się krótko przed przybyciem do nas osoby o podwójnym imieniu zaczęło się dziać coś dziwnego. Najpierw myślałam, że po prostu zaspałam na śniadanie. Kiedy otworzyłam oczy, była 10:00 – godzina potencjalnych wizyt. Leżałam na prawym boku, twarzą zwrócona do okna i długo nie mogłam się nadziwić, jak to się stało, że nikt nie zainteresował się moją nieobecnością. Byłam już tu na tyle długo, żeby pamiętać pewne szczegóły, od których zaczynał się każdy dzień – kobieta z mopem, pielęgniarka z termometrem i ciśnieniomierzem, potem brzęk szklanek, kubków i misek, wreszcie – apetyczny zapach świeżego pieczywa. Wiedziałam również, że ze względu na śmiesznie niską liczbę osób, które miały spożywać śniadanie, nieobecny (a zdarzało się to miśkowatemu Beniowi) zostawał natychmiast obudzony, przetarty ohydną myjką, w miarę możliwości jako tako ubrany, uczesany i posadzony do stołu. Nie jeden raz Benio kołysał się na krześle, w zupełnie innym świecie, po czym uderzał głową w stół i zasypiał. Jego przerzedzona czupryna moczyła się w kubku z kawą lub herbatą, powodując ogólnie wesoły nastrój i zakłady, „czy jutro Benio też sobie przyśnie”.Dlatego z takim zdumieniem przyglądałam się budzikowi w zielonej obudowie i gdyby nie słońce, zalewające częściowo mój pokój, uwierzyłabym, że ktoś chciał mi zrobić kawał. Nie wiem, ile trwałam w tej pozycji, obserwując, jak sekundnik lekko wspina się do góry, aby tak samo lekko opaść po dwunastce. Byłam pewna – oto godzina dziesiąta i NIKT nie obudził mnie na śniadanie. Nie przyszła ani pani z mopem, ani pielęgniarka z termometrem, przyjdzie natomiast terminator i dostanie mi się za lenistwo. A może śniłam? Usiłowałam zmienić pozycję i z prawego odwróciłam się na lewy bok. Nie było lepiej. Powoli rozpoznałam kształt, zapach, głos – słowem, w ciągu chwili z mgły wyłonił mi się obraz Terminatora Podrzędnego, internisty kończącego staż: doktora Chayona. Siedział w fotelu, jak zwykle uśmiechnięty, poważny i nieziemsko przystojny. A ja czułam, że muszę koniecznie umyć sobie zęby, zanim wydukam z siebie jakiekolwiek doktor Chayon o nic nie pytał. Uśmiechnął się, pokiwał głową jak mędrzec (a był niewiele starszy ode mnie), po czym wstał, zatrzymując się we framudze drzwi. I wtedy się zaczęło. Nagle przypomniano sobie, że istnieję!!! Boże ty mój!!! Termometr, ciśnienie, ktoś otwierał mi powieki, inny grzebał w uchu. Jeszcze inna osoba złapała mnie za rękę, aż syknęłam z bólu. Nie wiem, co się stało z lewym przedramieniem, było całe sine, już kiedy odwracałam się na łóżku, zanim zauważyłam pana doktora, wiedziałam, że coś jest nie tak. Bardzo bolało. Doktor Chayon spojrzał na mnie jak na wariatkę i rzekł, że prześwietlenie jest niezbędne, bo istnieje możliwość, że złamałam sobie obojczyk. I tu się zagotowałam! JA? Głupi chłopie, ja nic sobie nie złamałam! KTOŚ mi złamał! Ktoś chciał mnie wrobić w jakieś lewe interesy, najprawdopodobniej paryska mafia rodem z Moskwy! Z tą mafią trochę przesadziłam, ale chciałam, żeby doktor Chayon choć trochę mnie zrozumiał. Na próżno. Wyszedł, zanim wykrzyczałam całe prześwietlenie poszłam z panem Krzysiem, pielęgniarzem, mrucząc pod nosem. Oczywiście nie było żadnego złamania ani naciągnięcia mięśni, dostałam maść o zapachu kamfory na ewentualny ból i wróciłam do „siebie”. Wszystko to było tak dziwne, że z trudem mogłam uwierzyć, że dzieje się naprawdę. Ramzi był dziwny. Ospała Stefa była dziwna. Benio był dziwny, był jak zwykle zresztą. Nawet Florka była dziwna. Na ścianach wisiały plakaty, każdy podpisany nazwiskiem pacjenta, plakaty, których wcześniej nie zauważyłam. Jednocześnie, nagle przed sam nos wyskoczył mi chłopak, którego nigdy w życiu nie widziałam, a który znał mnie bardzo dobrze. Nie miał fartucha. Pacjent? Nowy? Ktoś przybył do nas tej nocy? Ewidentnie wariat, gdyż opowiadał, że już trzy dni siedzi w tej „klatce” i że czeka na przejście na oddział dzienny. Idiota! Mógł sobie czekać. Doktor Chayon (ach, miałam do niego słabość…) obiecał mi, że jak tylko zwolni się miejsce na dziennym, zostanę tam przeniesiona. JA, a nie ten kretyński, żałosny blondyn, który szczekał przede mną jak pies, podrywając przy tym Florkę, która, rumieniąc się, uciekała do swojego pokoju. Mogłam powiedzieć Ramziemu, żeby obił mu tę durną gębę. Od czasu mojego przybycia Ramzi stał się dla mnie jak brat i wierzyłam, że zrobi dla mnie musiał. Blondyn okazał się dziwny, acz sympatyczny. Miał miękki głos i opowiadał, jak straż pożarna wpadła do niego do domu. Bo zerwał z dziewczyną; to znaczy dziewczyna z nim zerwała – podkreślał. Wszyscy uważali to za normalne, tylko ja wytrzeszczałam oczy. Jaka dziewczyna, jaka straż? Czy jemu zupełnie odbiło? Czy ci wszyscy ludzie, którzy do tej pory mnie otaczali, nagle potracili zmysły? Benia mogłabym usprawiedliwić, Stefę także. Ale reszta? Florka słuchała, opierając się na łokciach złożonych w serce, owijała sobie włosy na palcach, a chłopak mówił, mówił i mówił, i wydawało mi się, że nigdy nie skończy! Całkowicie załamana poszłam do dyżurki po jakąś małą dawkę tercianu albo innego leku – okazało się, że tercianu już nie biorę, że został on zastąpiony kremową pigułką o nazwie oxazepan i że nie można mi go podawać tak wcześnie. Aha, czyli koniec kropelkowego tercianu. Mogliby mnie przynajmniej wszystko było tak dziwne, tak nierealne, że w końcu złapałam Ramziego za kołnierz i zażądałam wyjaśnień. Strasznie się speszył. Powiedział, że nie ma mi za złe tego, co się stało. Dosłownie opadła mi szczęka – co się miało stać? Kiedy? Wczoraj? Przecież wczoraj oglądaliśmy razem jakiś kretyński amerykański serial policyjny i Stefa się darła, bo podczas reklamy przełączałam na inne kanały. Ramzi początkowo próbował mi coś wyjaśnić, ale zanim wydukał z siebie kilka zupełnie nieskładnych zdań, zostałam od niego odciągnięta przez bezimiennego terminatora w białym fartuchu, położona we własnym pokoju, na własnym łóżku z potwornym bólem jeszcze nie wiedziałam. Wówczas słowa doktora Chayona budziły we mnie wstręt i obrzydzenie. Nie wierzyłam, że ja SAMA biłam się tak ręką w kaloryfer, aż stała się czerwona. Nie wierzyłam, że mówiłam zupełnie od rzeczy, wyzywając potencjalnego męża i profanując wszystko, co było dla mnie święte. Nie wierzyłam, tak jak nie wierzyłam w opowieść blondyna, który po tym, jak dziewczyna z nim zerwała, groził, że rzuci się przez okno z siódmego piętra i dlatego straż pożarna (w ramach pomocy dla oddziału pogotowia) musiała interweniować. Nie dotarło to do mnie nawet po obejrzeniu kasety i rozpoznaniu siebie na nagraniu. Nie mogłam patrzeć na rysunki, które rzekomo sama wykonałam. To nie mogła być się na łóżko, zatykając uszy. Pragnęłam, aby świat się zamknął sam w sobie; w wyobraźni widziałam Ziemię niczym kłębek włóczki, która rozwija się sama z siebie. Długo nie mogłam się z tym pogodzić. Ślady na przedramieniu zmieniały kolor z sinego w fioletowy, potem w żółty. Słońce kładło się coraz niżej, a ja, na trzecim piętrze budynku szpitala Pitié-Salpêtrière, budynku, w którym zamykano prostytutki za czasów Ludwika XIV, każdego dnia o tej samej porze łykałam kremowe tabletki oxazepanu, nie wiedząc dokładnie, kim i czym byłam wtedy i jaką tajemnicę kryją przede mną terminatory w białych szpitalnyDzień, którego tak się obawiałam, był późnosierpniowym czwartkiem. Byłam świadoma, że w końcu to nastąpi, jednak łudziłam się myślą, że do tej pory coś wykombinuję. Nie wykombinowałam nic i fakty były nie do podważenia: została mi jedna, niepełna paczka papierosów, czyli doza na około sześć godzin, licząc to, że sprawiedliwie dzieliłam się z Ramzim i z Angeliką, a ostatnio nawet z Beniem, który rzucił palenie na prośbę swojej znerwicowanej żony i który nagle okazał się chętny do naszych konwersacji pod kabiną telefoniczną. Krótko mówiąc, przystał do „kółka palaczy”. Benio żył w swoim świecie, ale o fajkę zapytać potrafił i robił to co dwadzieścia minut, za każdym razem zdumiony odmową. Na Stefę nie można było liczyć. Ona paliła czarne, które, jak przypuszczała, wychodząc od czasu do czasu z letargu, dostała od jakiejś ważnej osobistości. Łaskawie podarowała nam jednego, kiedy sytuacja zaczęła się robić dramatyczna. Trzeba było opracować plan do tej pory mam w swoich notatkach. Zaczynał się tak: kto mógł wychodzić na spacery? Ramzi. Kto miał przy sobie dziesięć euro? Benio. Kto znał okolicę szpitalną jak własną kieszeń i wiedział, gdzie najbliżej znajduje się kiosk z papierosami? Florka. Plan wydawał się realny: Florka naszkicuje, jak najłatwiej i najszybciej wyjść poza granicę szpitala, Benio podaruje dziesięć euro, a Ramzi, na spacerze, załatwi resztę. Wszystko runęło, kiedy okazało się, że owszem, Ramzi może wychodzić na spacer, ale nie sam. Towarzyszył mu pielęgniarz lub opiekun, a znałam już na tyle rozkład dyżurów personelu, żeby zdać sobie sprawę z tego, że sytuacja była tragiczna. Akurat w ten dzień i kilka następnych były przy nas podlizujące się Jokondzie młode panny, które, nawet na kolanach proszone, nie pozwoliłyby Ramziemu przekroczyć bramy szpitala, choćby na kilka sekund – kiosk znajdował się naprzeciwko bramy. Nie liczyliśmy także na odwiedzających nas znajomych: żona Benia za żadne skarby nie kupiłaby mu paczki, narzeczony Angeliki nagle gdzieś przepadł, a osoba, która przychodziła do mnie, miała kilkudniowy kongres pod Avignon. Musieliśmy więc przyjąć do wiadomości, że nici z tego lub, jak to podsumował Ramzi, „dupa zbita”.I tu nie doceniliśmy inteligencji naszego nowego, gadatliwego kompana – blondyna Jérôme’a, którego „przerobię” na swojskiego Jarka (choć Hieronim byłby bardziej odpowiednią formą). Znalazł się on u nas przez przypadek, gdyż nigdy nie przyszłoby mu do głowy skakać przez okno z siódmego piętra. Terminator Główny stwierdził, iż był to zwykły kaprys czy szantaż zdesperowanego młodego człowieka, któremu zawalił się świat, i że Jarek jest w pełni władz umysłowych, co najwyżej cierpi na lekką depresję. Okazało się, że dzień później ma on przejść na oddział otwarty – już po kilku godzinach, co było dla mnie niepojęte. Planowane przejście Jarka na ten oddział, czyli do raju (tam można było wychodzić ze szpitala, spacerować samemu, posiadać zapalniczkę, komórkę i używać laptopów), przełknęłam jak gorzką pigułkę – przez zwykłą zazdrość, ale również i rozczarowanie w stosunku do doktora Chayona, który to właśnie mnie obiecywał „przeprowadzkę” w chwili, gdy na otwartym zwolni się miejsce. Poza tym zdawaliśmy sobie sprawę, że bez Jarka już nie będzie tak samo. Posiadał on bowiem niesamowitą wyobraźnię i talent do rysunków, które kolorował specjalnymi, drogimi flamastrami podobnymi do pędzla. Flamastry te posiadały w składzie alkohol, ale personel w ogóle się tym nie przejmował. Wystarczył krótki opis, zamówienie na projekt domu, namalowanie lasu czy portretu i Jarek brał się do pracy, zwalniając tempo tylko przy i ochom nie było końca. Pielęgniarki lub osoby pilnujące – czyli, krótko mówiąc, cały tabun terminatorów podrzędnych – zamawiały kolejno rysunki dla swoich dzieci, portrety mężów, kochanków i, nieskromnie, siebie samych. Jarek odważnie ogłosił stawkę – jeden rysunek, jeden piętnastominutowy spacer. Rozkochane w jego twórczości terminatory zgadzały się bez mrugnięcia okiem i w ten sposób, obrabiając Benia z kieszonkowego i dorzucając nasze pięćdziesięciocentówki cudem znalezione w swetrach, spodniach lub kurtkach – otrzymaliśmy od Jarka sporą ilość nie oszczędzaliśmy; nikomu nie wpadło do głowy, żeby przedłużyć przyjemność, paląc mniej – wszyscy byliśmy zdania, że chwilę należy chwytać i że być może jutro cegła bądź jakiś inny ciężki przedmiot spadnie z dachu i pozbawi nas Jarka na oddział otwarty przeżywaliśmy każdy na swój sposób. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że niebawem znów się u nas pojawi, a to po części z powodu osoby o imieniu która wkrótce miała przewrócić nasze, regulowane przez posiłki i lekarstwa, życie do góry nogami, i to na bardzo Benia: 4170Benio na swój oryginalny sposób przeżył przeniesienie Jarka na oddział się to po śniadaniu, kiedy większość z nas przesiadywała w swoich pokojach, oglądała telewizję lub czytała ubiegłoroczne brukowce. Benio stał na straży i wytrzeszczał oczy, widząc, jak pielęgniarki przerzucają kartoteki, rysunki i rzeczy osobiste Jarka na metalowy wózek i otwierają dotychczas zabarykadowane szklane drzwi – nie te pod kabiną telefoniczną, ale inne, pod dyżurką. Wytrzeszczał oczy wtedy, kiedy Jarek klepnął go po ramieniu, mówiąc: „cześć, stary”, i ten wyraz twarzy utrzymywał przez cały czas, gdy Jarek pukał do drzwi naszych pokoi i machał nam ręką przez szybkę, każdemu z osobna. Oczy Benia pozostawały nieruchome nawet wtedy, kiedy wózek Jarka ruszył i zniknął w ciemnym korytarzu. W oczach Benia malował się strach, lęk przed nieznanym – takich oczu nie potrafiłby namalować nawet sam, obdarzony nieziemskim talentem, stał i czekał. Benio miał czterdzieści osiem lat, opryskliwą, pogardzającą innymi żonę i dzieci w wieku nieokreślonym. Namiętnie wierzył, że to, co go otacza – czyli, w skrócie, szpitalny korytarz w kształcie litery „L” na trzecim piętrze – nie jest niczym innym niż bunkrem, skonstruowanym po tragedii jedenastego września i chroniącym NAS przed atakiem terrorystów. Benio był fizykiem i czasami, kiedy wychodził z letargu i nieustającej melancholii, raczył nas porcją skomplikowanych przemyśleń, wzorów i argumentów. Nigdy nie podchodził do TAMTYCH drzwi zbyt blisko, bo magnetyczne zło mogło go wessać do czegoś w rodzaju wielkiej rury zakończonej gwizdkiem w kształcie rogu. Benio przebywał na oddziale od trzech miesięcy i było to jego pierwsze empiryczne doświadczenie z tajemnicą zawsze zamkniętych drzwi. W umyśle Benia wszystko nagle prysło jak bańka mydlana, a w głowie pojawiła się niekontrolowana panika. Zamieniony w słup soli Benio, z wytrzeszczonymi oczami i śliną cieknącą z kącika ust na kwadratową brodę pokrytą dwudniowym zarostem, sam w sobie stał się dni, a może godzin później, w chwili gdy osoba o imieniu zajęła pokój numer dwa i miała przewrócić oddział do góry nogami, Benio doznał olśnienia i trzęsąc się, opowiedział, co widział Ramziemu, który z kolei powiadomił Angelikę, ta – panią Mayar, a pani Mayar konspiracyjnym szeptem zdała raport osobom siedzącym w sali z telewizorem – czyli Florce, ospałej Stefie i wzruszyła ramionami. Ospała Stefa przytaknęła i poprosiła o ciszę, gdyż w telewizorze wrzeszczał do mikrofonu pewien znany niemiecki piosenkarz i chciała w spokoju zrozumieć, co on śpiewa. (Stefa ogólnie uwielbiała programy telewizyjne, a najbardziej debaty na wszystkich możliwych zagranicznych kanałach, władała zaś jedynie francuskim, i to nie do końca poprawnie). Z opisów podekscytowanej pani Mayar, maleńkiej, ususzonej jak jabłko staruszki, wyglądało na to, że Benio odkrył jakąś niezmiernie ważną tajemnicę międzynarodową i rozwiązał zadanie, które męczyło go od trzech miesięcy. Resztę wytłumaczył mi Ramzi przy popołudniowym papierosie. Otóż Benio przez ostatnie kilka tygodni wszystkie możliwe znaki, które wydawały mu się podejrzane, zapisywał w formie liczb i przy ostatnim wyszła mu suma 4529, która po odjęciu skomplikowanego dla mojego umysłu ciągu cyfr dawała wynik 4170. Czyli, zdaniem Benia, wszystko stało się jasne. Nie znajdowaliśmy się w żadnym szpitalu, w żadnym bunkrze czy podobnej kryjówce. To nie terroryści nas ścigali. Ścigały, a raczej oglądały nas osoby z innej planety, dla której byliśmy wszyscy, nie licząc terminatorów, rodzajem kosmicznego Big Brothera. Kamery znajdowały się w każdej lampie, w oknach, w łazienkowych mikroskopijnych lustrach, pod prysznicem, a nawet w jedzeniu, ściśle rzecz biorąc – w kalafiorze, który dla Benia oznaczał liczbę 26. Dzień przed odejściem z oddziału Jarka podano nam właśnie kalafior pod beszamelem. A to oznaczało jedno. Jarek został zdyskwalifikowany przez telewidzów, którzy najnormalniej w świecie głosowali na innego kandydata. W ramach rekompensaty przysłali kogoś o inicjałach – osobę, która miała wywęszyć, kto z nas nadaje się do nie wychodził z pokoju przez dwa dni, a my z zaparciem usiłowaliśmy rozwiązać zagadkę liczby 4170 – dodawaliśmy, mnożyliśmy na wszystkie możliwe sposoby to, co zapisał Benio. Ja pogubiłam się już na samym początku, Ramzi skapitulował godzinę potem. Prawdę mówiąc, liczby Benia i jego cudowne odkrycie były sposobem na zabicie czasu i… podświadomie oszukiwały niesamowitą ciekawość – mianowicie, kim jest osoba znajdująca się w dawnym pokoju Jarka, czyli nieznajoma szybkę dostrzegliśmy tylko wysoką, szczupłą dziewczynę w wieku góra osiemnastu lat, dziewczynę w żółtej szpitalnej koszuli, o długich, jasnych włosach, która, zamknięta w środku, tańczyła i podskakiwała niczym nimfa wodna, nie odpowiadając ani na nasze zdumione, zniekształcone szybą twarze, ani na jakiekolwiek próby komunikacji czy nawiązania znajomości przez drzwi. Nie widzieliśmy jej oblicza, chociaż Ramzi nie potrafił oprzeć się pokusie, aby co jakiś czas nie przyglądać się cudownemu zjawisku, a trochę prozaiczniej – podglądać dziewczynę, która z racji szpitalnej bluzy zapinanej od tyłu, pod którą nie nosiła bielizny, odsłaniała co jakiś czas białe plecy i pośladki. Systematycznie był odganiany od drzwi przez wszelkie możliwe rodzaje terminatorów, ale ciekawość była silniejsza, zwłaszcza że pokój nimfy znajdował się między jedynką Benia a jego natomiast dostał szału. Tłumaczył przez wiele godzin, gestykulując, że obecność tej dziewczyny w pokoju numer dwa zakłóca jego matematyczny spokój, że mu przeszkadza i profanuje wszelkie możliwości matematycznych ciągów, układów równań i logarytmów. Zanim poznałam sekret liczby 4170, słyszeliśmy przez drzwi, że wpada w histerię. Akurat Benia mogliśmy podsłuchiwać regularnie, gdyż jedynka znajdowała się obok aparatu telefonicznego i kącika dla palaczy. Benio uspokoił się po podaniu mu dożylnie końskiej dawki przeciwlękowej substancji, a my z wypiekami na twarzach czekaliśmy, kiedy dziewczyna z dwójki pojawi się na korytarzu. Miało się to stać nazajutrz po obiedzie i wizycie rodziców dziewczyny, którzy przywieźli jej ubrania, zeszyty, książki, kosmetyki i kilka pluszaków – po samym wyposażeniu ogromnej walizki już wtedy wiedziałam, że zabawi ona u nas bardzo się Mesjasz
Stopy i nogi są tymi częściami ciała, które po pierwsze zapewniają nam stabilność, po drugie zaś umożliwiają poruszanie się, przemieszczanie z miejsca na miejsce. W naszych snach pojawiają się w różnych kontekstach. Możemy np. doświadczać trudności w chodzeniu, może zmienić się rozmiar naszych stóp czy nóg - nagle stają się ogromne lub wręcz przeciwnie - mikroskopijne. We śnie możemy też np. zranić się w nogę, kostkę lub stopę i kuleć, możemy mierzyć lub nosić buty - stare, nowe, wyglądające normalnie lub zupełnie nietypowe, za duże lub wręcz przeciwnie - za małe. W innej wersji tego snu możemy szukać kogoś po śladach w piasku, śniegu czy błocie - może to być odcisk buta, gołej stopy lub zupełnie nietypowy. W najbardziej dramatycznej wersji tego snu jesteśmy sparaliżowani, tracimy stopę, nogę lub nawet obie nogi w wypadku lub wskutek interpretować sny o stopach, nogach czy obuwiu?Przyjmuje się, że sny, w których pojawia się jakaś część ciała, mówią wiele o naszym życiu wewnętrznym. Stopy, jako że przynoszą nam oparcie, stabilność i umożliwiają poruszanie się, są symbolem swobody, wędrówki, kroczenia życiową ścieżką i dokonywania postępu w wewnętrznym rozwoju. Warto przyjrzeć się, w jakim kontekście pojawiły się w naszym śnie stopy. Jeżeli śnimy o tym, że chodzenie sprawia nam trudności, warto się zastanowić, czy podświadomość nie informuje nas w sposób symboliczny o tym, że zatrzymaliśmy się w miejscu z powodu stresu lub jakiegoś problemu w realnym życiu, że boimy się, iż otoczenie nie okaże nam wystarczającego wsparcia w ważnej dla nas sprawie. Bose stopy mogą oznaczać uczucie bezradności oraz potrzebę bycia "ugruntowanym", jeżeli natomiast całujemy lub obmywamy czyjeś bose stopy, najprawdopodobniej czujemy wobec niego pokorę, czasami przesadną. Buty z kolei uosabiają tożsamość osoby śniącej - jeżeli śnimy o przymierzaniu nowych czy nietypowych butów, nasz nieświadomy umysł najprawdopodobniej próbuje przyzwyczaić się do zmian zachodzących w życiu realnym. Warto więc zastanowić się, jak czujemy się w butach - czy są odpowiednie, czy za duże, czy za małe, czy nam się podobają, czy są stare, czy nowe... Odpowiedzi na te pytania pozwolą nam ustosunkować się właściwie do naszej sytuacji. Utrata jakiejś części ciała we śnie, jeżeli nie jest wyrazem przeżytej traumy, najprawdopodobniej wiąże się z naszym wewnętrznym cierpieniem lub ze stratą, z którą ciężko nam się pogodzić. Dla przykładu mogliśmy zaniedbać ważny aspekt swojej osobowości dla celów innych osób, zapomnieliśmy o jakiejś ważnej dla nas, wręcz fundamentalnej znajomości itp. Ślady stóp oznaczają zmarnowaną szansę lub osobę, która nas zawiodła i odsunęła się z naszego życia, mogą też oznaczać dumę z dziedzictwa - oto w życiu "idziemy w czyjeś ślady".Jak sen o stopach, nogach lub obuwiu zinterpretowałby Freud?Freud, jak to Freud, interpretując sny o stopach czy nogach, dopatrywał się w nich erotycznego znaczenia. Sądził np., że sen o tym, że kobieta ma problemy z chodzeniem, świadczy o tym, że pragnie zostać schwytana i zniewolona przez sen o stopach, nogach czy obuwiu zinterpretowałby Jung?Jung uważał, ze wyjście na spacer we śnie oznacza, iż wędrujemy ścieżkami, które nie prowadzą w żadne konkretne miejsce, że poszukujemy, chcemy zmian w życiu. Niemożność chodzenia w tym kontekście oznaczałaby więc brak chęci do zgłębiana psyche, do zastanowienia się nad możliwością zmiany w sposobie myślenia itp.
Każdy klej zawiera rozpuszczalnik i często zanim zdąży od odparować, na słabych materiałach potrafi zrobić spustoszenie. Ten klej nie zrobi żadnego spustoszenia. Benzyny ekstrakcyjnej używamy bez wahania np. do zmycia skóry cholewek (unikamy zmywania skór juchtowych lub robimy to bardzo ostrożnie ze względu na ryzyko wystąpienia plam) - nie zdarzyło się, by zmyło się lico lub powłoka skóry. Nie niszczy też syntetyków. Klej kauczukowy (jedni producenci opisują go jako pomocniczy, inni jako montażowy) służy np. przy szyciu cholewek. Oznacza to, że zakład cholewkarski (i kaletniczy) bez niego nie istnieje (nie mówimy tu o czasach przedindustrialnych czy przedwojennych). Klej ten służy do nasączania taśmy używanej do taśmowania krawędzi cholewek, do sklejania skóry przy zawijaniu krawędzi (z taśmą lub bez), do sklejania części składowych cholewek przed ich zszyciem, do zwijania pasków (które mają być uszyte czy to na futrowce, czy bez), w końcu do ostatecznego sklejania skóry wierzchniej z futrówkami, podszewkami (pomijając czubki przyszew i pięt cholewek, gdzie wklejane będą podnoski i zakładki) przed ostatecznym zszyciem, obszyciem cholewek. I na tym koniec jeśli chodzi o szycie cholewek. Klej ten służy też do naprawy cholewek, gdy zamierzamy coś skleić i uszyć (jak w w/w przykładzie z łatkami). Gwarantuję, że niczego nie zniszczy, nie rozpuści, itp. Szewcy przy montażu butów lub stricte szewskich naprawach nie używają go wcale - im nie nadaje się do niczego. Aha - dopiszę jeszcze (to dla niezorientowanych w temacie) że jego podstawową cechą i zaletą jest to, że zawsze zachowuje miękkość, nie twardnieje i nie usztywnia sklejonych elementów (cholewek, torebek, pasków, itp.). Ale jest słaby, więc szycie sklejonych nim elementów jest koniecznością - tj. nie mozna zwinąć np. pasków cholewek i ich nie obszyć - odwiną się pod wpływem temperatury ciała lub na słońcu. Edited March 24, 2015 by modina
dziura w bucie na palcu co zrobic